niedziela, 21 grudnia 2014

Niespodziewane wyniki reakcji syntezy, czyli "Londongrad" Reggie Nadelson.

         Poszłam do biblioteki i oprócz paru innych rzeczy wypożyczyłam sobie tę oto powieść, miałam ochotę na kryminał z dodatkiem thrillera o tle politycznym, nie spodziewałam się żadnego arcydzieła... No cóż!
           Artie Cohen, detektyw FBI, który postanowił sobie uciec z rodzinnej Rosji w wieku szesnastu lat, podczas spaceru znajduje na placu zabaw... zwłoki. Dokładniej to zwłoki dziewczyny, na dodatek owinięte taśmą izolacyjną. Wkrótce okazuje się, że to nie ona była prawdziwym celem, a córka przyjaciela naszego Artiego. A ponieważ on bardzo ją lubił - postanawia urządzić sobie śledztwo, mimo, że jest na urlopie i w poszukiwaniu mordercy podróżuje z Nowego Jorku do Londynu i z Londynu do Moskwy. Wszystko się komplikuje, bo przecież w sprawę musiały być zamieszane rosyjskie elity.
              No dobra, mamy morderstwo. I było ono opisane tak samo emocjonalnie, jakby po prostu napisać "No, zabili ją.". Ale to nie tylko początek, CAŁA książka była napisana tak drewniano i drętwo, że... szkoda gadać. Czytałam i aż wzdychałam, bo myślałam, że nie wytrzymam tych 420 stron. Jednakże, jeśli historia jest dobra, to styl można by przeboleć...
             Ale dobra nie jest. Liczyłam przynajmniej na ciekawą intrygę, na dobre ukazanie skorumpowania i tego, jak ruscy panują nad tym Londynem. Zawiodłam się w sumie na obydwu rzeczach. Może i ta druga by jeszcze jakaś była, gdyby nie ten kartonowy styl, ale pierwszej nie uratowałoby nic. Miałam uczucie, jakby detektyw Cohen wcale detektywem nie był. Nie myślał, nie śledził. Niby oglądał miejsca zbrodni, niby rozmawiał z różnymi osobami, ale nawet przez chwilę nie dedukował, wszystko opierał na intuicji, na przeczuciu - ostatecznego sprawcę poznajemy gdzieś w połowie i to tylko dzięki temu, że nasz Artie "przeczuwa", że to on. Żadnych komplikacji, nawet żadnych fałszywych śladów...
            No to może chociaż jest troszkę akcji? Jak już zostało wydane w ramach fabryki sensacji, to wypadałoby, ażeby coś się działo. No i właśnie w tym problem, że na to, aby COŚ SIĘ DZIAŁO, czekałam przez całą książkę. I się nie doczekałam. Wszystko było tak okropnie nudne... Nawet nie chodzi o sam rozwój akcji, choć i on zbyt ciekawy nie jest, tylko o znów ten styl  - dłużyzny pojawiające się na każdym kroku sprawiały, że czytanie tego było dla mnie jak męki piekielne. Kiedy po raz kolejny autorka wspominała o tym, jak Cohen się na mordercę denerwuje, jak przeklina swoje rosyjskie pochodzenie, jak rozmyśla ogólnie o Ameryce, Londynie i Rosji, przy okazji przerywając iście pasjonującymi zdaniami typu "Ona zamówiła sobie martini, a ja szkocką.", to myślałam, że mnie coś trafi...
            Wypadałoby coś napomknąć o postaciach, ale w sumie nie ma po co. Niby był Artie, niby był jego przyjaciel i córka owego przyjaciela, tak bardzo przez Cohena uwielbiana. Przewijało się bardzo wiele postaci, ale do jasnej cholery - co z tego, skoro każdy z nich był tak bezpłciowy, nudny, jak tylko mógł? Mogłabym powiedzieć, że zamiast tych 10-15-20 postaci były 2 - model damski i model męski. Ale każdy, nawet, jeśli z początku nie wykazuje tego, pomaga głównemu bohaterowi. Oprócz mordercy. Jednak autorka postanowiła też wyróżnić jednego bohatera i żeby dodać mu "charakteru" zmusiła go do kończenia każdego zdania wyrażeniem "człowieku", co brzmiało równie realnie i prawdopodobnie, jakby podszedł do was typowy "dres spod osiedla" i każde zdanie przetykał fragmentami uznanej poezji.
            Dodam jeszcze do tego stosu żalu rzecz, która mnie irytowała w tłumaczeniu. Zamiast "Poszedłem do miasta" było "Poszedłem do city". Po jakie licho, pytam się, po jakie licho?!
          Autorka skupiła się na przedstawieniu mentalności ruskich i nie wiem, ile w tym było prawdy, a ile jej fantazji, lecz trudno było mi w to "wsiąknąć". Bo w takim "Sejfie" to faktycznie uwierzyłam w skorumpowane służby, a tutaj jakoś tak... posucha.
          Czy jest tutaj jakaś zaleta? Szczerze, nie mam pojęcia. Mam jednak przeczucie, że nie jest to dno całkowite, więc daję temu... 2/10. Jestem zdenerwowana straconym czasem.

6 komentarzy:

  1. Widzę, że w tej książce dosłownie nic nie trzyma się kupy, a szkoda. Współczuję straconego czasu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Chyba jeszcze nigdy nie spotkałam się z recenzją która tak bardzo źle oceniałaby książkę... Widocznie zwykle trafiam na te dobre i warte przeczytania :D Hm, w takim razie raczej nie sięgnę i współczuję straconego czasu, też tego nie lubię.
    Pozdrawiam,
    A.

    http://still-changeable.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
  3. Ja, gdy już widzę słowo FBI to już mnie do siebie nie przekonuje, a widzę, że jednak tu nic jakoś się nie wyróżnia.

    OdpowiedzUsuń
  4. Uch, nie spodziewałam się, że aż TAK źle. Ech :/

    OdpowiedzUsuń
  5. Zaczęłam czytać Twoją recenzję z nadzieją, bowiem bardzo cenię książki dotyczące FBI, ale naprawdę skutecznie zniechęcasz do przeczytania. Tak tylko się zastanawiam, nie chciałaś jednak odpuścić w pewnym momencie?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A chciałam, nawet bardzo... Ale nie lubię sobie odpuszczać, więc dotrwałam do końca.

      Usuń

Jak już poświęciłeś/aś chwilkę, żeby to przeczytać, to zostaw po sobie ślad! Każdy komentarz jest dla mnie na wagę złota i pokazuje mi, że kogoś jednak obchodzą moje wypociny ;)